w Alabamie
Obserwacje z amerykańskiego południa

Sier
06

Amerykańskie południe jest bardzo pobożne. Liczba różnych kościołów, wyznań i odłamów religijnych jest wprost imponująca. Ja – jak na katolika przystało – wybrałem się do kościoła katolickiego. Już na pierwszej mszy spotkał mnie szok. Po pierwsze muzyka. Była dość popowa, z chórkiem (a jakże) oraz lekko swingującym kołysaniem. Dotyczyło to nawet części stałych, które zazwyczaj są śpiewane z pewnym namaszczeniem. Udało mi się znaleźć na youtubie dokładnie te utwory, które wtedy (i na kolejnych mszach) miałem okazję usłyszeć. Oto Gloria (należy odjąć perkusję, której zazwyczaj przecież w kościołach nie ma):

A tutaj Sanctus, tym razem bez tej przeklętej perkusji. Ta część nawet mi się podoba:

Na muzyce jednak mój szok kulturowy się nie skończył. Drugim elementem był ksiądz, który odprawiał mszę. Był african-american (murzynem) co już samo w sobie jest niezwykłe, ale naprawdę niezwykłe rzeczy wyczyniał w trakcie kazania. Zachowywał się trochę jak pastorzy w widowiskach religijnych, które czasem można zobaczyć na kablówce: chodził po całym kościele i nawoływał (w sensie dosłownym) do nawrócenia a wszystko z silnym emocjonalnym namaszczeniem. W pewnym momencie zaczął śpiewać, klaskać i zachęcać wiernych, żeby dołączyli.

Trzeci element szoku kulturowego to Eucharystia. W Polsce jest tak: ksiądz bierze naparstek wina miesza z dzbankiem wody (jeśli dobrze rozumiem, to akt mieszania wody z winem ma przypominać o dwóch naturach: boskiej i ludzkiej obecnych w chrystusie) i jeden opłatek (fachowo: „komunikant”) oraz błogosławi a następnie dokonuje ofiary (fachowo: następuje „transsubstancjacja”).W Ameryce, do księdza podchodzi gromada usherów (takich naszych kościelnych) z dzbanem wina (na oko 1,5 litra) oraz koszem opłatków. Mam nawet zdjęcie (z innej mszy, kiedy parafię nawiedził biskup):

Następnie ksiądz do dzbana wina dodaje naparstek wody (proporcje odwrotne niż w Polsce) i dalej już tradycyjnie. Tajemnica dużej ilości wina wykorzystywanej przy Eucharystii wyjaśniła się już po chwili, gdyż komunia dla wiernych była pod dwiema postaciami (oczywiście na ręce).

Ciekawy był też sam koniec mszy. Po ogłoszeniu obowiązkowych ogłoszeń, ksiądz zapytał kto ma dzisiaj urodziny, lub jakieś inne święto. Na to niektórzy wierni podnosili ręce i mówili na przykład: „Today my mother and father are having their 20 anniversary of marriage”, albo „Tomorrow I will cellebrate my 16 birthday”. Na to ksiądz woła: „Happy birthsday Anna”, albo coś podobnego i cały kościół klaska.

A mówią, że to polska pobożność jest emocjonalna…

Lip
31

Mam niepokojące szczęście napotykania insektów cechujących się tym, że samica ma skłonność do dosłownej konsumpcji swojego partnera po udanym współżyciu, a nawet w jego trakcie. Otóż dzisiaj w nocy, na korcie tenisowym udało mi się przyłapać dwie modliszki, które były na tyle uprzejme, że pozwoliły mi zrobić sobie zdjęcia. Oto modliszki w pełnej okazałości:

Zdjęcie tego nie oddaje, ale ona ma około 20-25 cm długości. Druga była odrobinę mniejsza i inaczej ubarwiona. Może to samiec?

Udało mi się także uchwycić ich zabójcze spojrzenia:

i druga:

Dobranoc.

Lip
28

Typowe pieczywo, jakie Amerykanie spożywają na śniadanie, to oczywiście chleb z Walmarta – sklepu, w którym najczęściej robią zakupy. Wyróżnia się on tym, że w przeciwieństwie do polskiego nigdy nie czerstwieje. Każdego dnia zachowuje taką samą miękką konsystencję i smak. Oprócz tego nie można na jego temat powiedzieć absolutnie nic dobrego (mam już go serdecznie dość). Ciekawy jest natomiast jego skład. Zawsze wydawało mi się, że zrobienie chleba to niewielka filozofia. Wystarczy zmieszać w odpowiednich proporcjach mąkę, wodę, drożdże i trochę przypraw, czyli raczej niewiele. Aby jednak zrobić amerykański chleb trzeba się bardziej napracować i dodać jeszcze (oprócz wymienionych) szczyptę niacyny ze słodu jęczmienia, odrobinę siarczanu żelaza, tiaminy (witamina B1), ryboflawiny (witamina B2), kwasu askorbinowego (witamina C), kwasu foliowego, kilka kropel słodkiego soku z kukurydzy, trochę fosforanów (sodu i aluminium), siarczanu amonu, siarczanu wapnia, jodku potasu oraz cysteiny. A oto dowód, że wszystkie te składniki naprawdę znajdują się w tutejszym chlebie:

Ciekawym dodatkiem do tutejszego chleba, o którym jeszcze nie wspominałem, jest związek o nazwie Azodicarbonamide (E927). Jest to żółta substancja o wzorze chemicznym: C2H4O2N4. Trudno mi powiedzieć, co ona dokładnie robi, ale najpewniej coś nieciekawego, bo w Europie (i w większości innych państw świata) jest zakazana a w Singapurze za jej użycie grozi 15 lat więzienia i do 450 tys. $ grzywny. Amerykanie się nie przejmują, jak zresztą i wieloma innymi sprawami.

Lip
22

W Alabamie, tornada traktuje się bardzo poważnie. Nie bez przyczyny zresztą, bo zdarzają się one tutaj dość często i potrafią być naprawdę niszczycielskie… i piękne:

Zaraz jak tutaj przyjechałem przeszedłem krótkie szkolenie na okoliczność tornad. Zasada jest generalnie taka, że jeśli usłyszy się dźwięk specjalnych syren (mają je w całym mieście i testują w każdą środę o 12), to należy czym prędzej biec do schronu tornadowego. Taki schron, to po prostu zamknięte pomieszczenie bez okien (żeby człowieka nie wywiało) o dość grubych ścianach. W każdym budynku powinien taki być i najczęściej jest. Na przykład w pobliskim ośrodku sportowym zorganizowali go w ubikacjach i oznaczyli w taki sposób:

Jak widać, każdy kraj ma swoje klęski żywiołowe. Nota bene, w Polsce również zdarzają się tornada, czasem nawet bardzo poważne.

Lip
15

Czas napisać parę słów o Auburn. Jest to miasteczko akademickie w prawdziwym sensie tego słowa. Coś jak Cambridge lub Oxford, tylko młodsze i na mniejszą skalę.

Spośród 55 tys. mieszkańców Auburn, ok. 30 tys. stanowią studenci Auburn University. Uczą się tutaj praktycznie wszystkiego, od agronomii, przez humanistykę aż po nauki techniczne, w tym badania kosmosu (w okolicy jest kilka centrów NASA). Budynki uniwersyteckie, skoncentrowane w trzech kampusach zajmują większą część miasteczka. Wszystkie są do siebie podobne. Eklektyczne w stylu (ach te greckie kolumienki, portyki i pilastry), zbudowane z cegły i otoczone doskonale zadbanym trawnikiem. Wygląda to wszystko bardzo ładnie. Oto centralny budynek uniwersytetu (i w zasadzie całego miasteczka): Samfords Hall:

Pomijając uniwersytet, Auburn nie ma wiele ciekawego do zaoferowania. Na pewno nie ma w sobie nic z wielkomiejskości, nie tętni życiem, nie jest głośne, gwarne ani dynamiczne (choć z drugiej strony jest lato, więc siłą rzeczy życie studenckie toczy się na wolnych obrotach). Ma za to pewien westernowy urok, który mnie bardzo odpowiada. Tak na przykład wygląda główna ulica Auburn (College Avenue):


Jak widać, nie wygląda to specjalnie imponująco, ale z drugiej strony niczego też nie brakuje. Jest bank, bar, fryzjer i wyśmienita atmosfera do studiowania.

Lip
10

4 lipca, czyli w ostatni weekend Amerykanie obchodzili swój Dzień Niepodległości. Było to naprawdę ciekawe doświadczenie kulturowe. Polski Dzień Niepodległości jest zupełnie inny. Głównie dlatego, że odbywa się późną jesienią, czyli w okresie Wielkiej Smuty, która panuje od października w porywach do kwietnia.  Nastrój jest niestety taki jak pogoda, czyli oprócz zmiany warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza i podniosłych mszy za Ojczyznę, nie za wiele się dzieje.

W Stanach Dzień Niepodległości przypada 4 lipca, czyli w środku lata. Amerykanie korzystają z tej okazji i zapraszają znajomych na BBQ (taki nasz swojski grill, tylko zamiast karkówki jest burger i parówka). Powietrze byłoby aż przesycone zapachem rozżarzonego węgla drzewnego, gdyby nie to, że praktyczni Amerykanie używają grilli gazowych lub elektrycznych. Nastrój generalnie jest piknikowy. Nie brakuje jednak patriotycznej nuty. Jej rolę pełnią wszechobecne amerykańskie symbole i gadżety. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności, żeby tego nie uwiecznić. Tadaam:

A oto przykładowy amerykański dom udekorowany na Dzień Niepodległości (z lewej flaga, pośrodku ozdobny napis USA, po prawej proporczyk Auburn University):

Najważniejszym punktem wieczoru (już po BBQ) jest pokaz sztucznych ogni, organizowany przez miasto. Wszyscy zjeżdżają się na największy parking (koło centrum handlowego, a jakże) w okolicy, rozkładają przenośne krzesełka i oglądają świetlny spektakl. Wygląda to naprawdę fajnie, panuje ciepła, przyjazna atmosfera i poczucie uczestnictwa we wspólnocie. Słychać też patriotyczne piosenki. Jedną z nich, bardziej znaną, jest heartbreaker „I’m proud to be American”. Tutaj w nienajgorszym wykonaniu Beyonce:

Amerykanie są naprawdę dumni ze swojego kraju i potrafią to okazywać. Wiele moglibyśmy się od nich w tym względzie nauczyć. Jedno co niepokoi, to fakt, że oni żywią przekonanie, że ich kraj jest wyjątkowy i w związku z tym czują posłannictwo niesienia wolności innym narodom. Nie byłoby w tym nic nagannego, gdyby nie to, że oni nie mają oporów, żeby to robić zbrojnie. Ich patriotyzm jest niestety karmą amerykańsiego imperializmu. Przyznam, że dużo bardziej odpowiada mi trochę już zamierzchła tradycja amerykańskiego izolacjonizmu.

Lip
02

Język angielski nie istnieje. Istnieją języki angielskie a najłatwiej się o tym przekonać przebywając w międzynarodowym towarzystwie w kraju (podobno) anglojęzycznym. Pierwsza odmiana jaką można spotkać w Alabamie, to southern english. Charakterystyczne zaciąganie południowców, w doskonały i tylko trochę przerysowany sposób przedstawiono tutaj:

Gdbyby komuś wydawało się że southern english wyczerpuje listę języków, którym posługują się rdzdzenni mieszkańcy Alabamy, byłby w grubym błędzie. Jest jeszcze ebonics, albo inaczej jive. Jak łatwo się domyślić posługuje się nim ludność african-american. Uwaga, z tego co wiem, w Polsce rozpowszechnione jest przekonanie, że poprawnym politycznie sformułowaniem oznaczającym osoby o ciemnym odcieniu skóry jest afro-amerykanin. Nic bardziej błędnego. Kiedy kilkakrotnie użyłem tutaj parafrazy afro-american (chcąc być uprzejmym) jeden z moich amerykańskich kolegów zapytał mnie czy chcę oberwać. Otóż słowo „afro” odznacza tu charakterystyczną napompowaną fryzurę i użyte w stosunku do wiadomo kogo jest odbierane jako co najmniej zaczepka. Dlatego pamiętajmy: „african-american”.

Ale do rzeczy. Język którym się oni posługują jest naprawdę inny i nie ma się co śmiać. Ja kilkakrotnie miałem prawdziwy kłopot przy zamawianiu jedzenia w barach (których obsługę stanowią prawie wyłącznie african-american). Kiedy bowiem wskaże się jakąś potrawę sprzedającemu, to zadaje on kilka pytań, których nie umiem powtórzyć nawet na piśmie. Wiecie jak to jest. Można poprosić o powtórzenie raz, nawet drugi raz, ale przy trzecim razie wychodzi się na idiotę i trzeba w końcu powiedzieć „yeah” albo „nope”. Początkowo myślałem, poniekąd słusznie, że chcą mi coś dodatkowego wcisnąć, na przykład frytki i cebulowe krążki w cieście, więc konsekwentnie mówiłem „nope”. Raz skończyło się tak, że dostałem sandwicha bez żadnych dodatków, z samą wędliną. Po kilku doświadczeniach, opracowałem następujący algorytm postępowania w barze:

(1) wymeniam nazwę potrawy

(2)  wskazuję ją dla pewności palcem w menu bądź na tablicy

(3) dodaję: „no frites, no dip, no drink”

(4) jeśli pada jeszcze jakieś pytanie, to chodzi zwykle o dodatki za które nie trzeba dodatkowo płacić, więc trzeba powiedzieć „whole involved”

To generalnie załatwia sprawę. Ebonics naprawdę różni od innych typów angielskiego. Zerknijcie na przykład tutaj i spróbuje oszacować ile rozumiecie (przerysowane ale prawdziwe):

Gdyby ktoś chciał się tak nauczyć, to polecam ebonics language lesson:

Oprócz ebonics odkryłem też kilka europejskich odmian angielskiego. Jedną z najciekawszych jest spanish-english. Charakterystyczną (chociaż nie jedyną) jego cechą jest wymawianie głoski „j” jako „jot” a nie „dżej”. Przykład? „Haj gajs, aj hew a jołk for you” (Hi guys, I have a joke for you). Inną ciekawą odmianą angielskiego jest french-english. Brzmi to zupełnie jak język francuski, charakterystyczna jest na przykład wymowa słowa „this”, jako „diz”. Polish-english pewnie też jest śmieszne, ale tutaj trzeba kogoś innego, żeby tę odmianę opisać. Ja jej niestety nie słyszę.

Czer
28

Jedną z dziwnych i zarazem ciekawych amerykańskich instytucji jest sądownictwo. Wyróżnia się ono tym, że bardzo wielu sędziów jest wybieranych w bezpośrednich i powszechnych wyborach. Ponieważ zaś amerykańskie prawo ma charakter zwyczajowy, a więc nie opiera się na kodeksach ale praktyce i kazusach, wybór sędziego ma bardzo duży wpływ sposób orzekania. Mnie osobiście bardzo się ten pomysł podoba. W ten sposób społeczność lokalna zyskuje dużą autonomię i zarazem kontrolę nad sądownictwem. Ciekawym elementem tego całego systemu są kampanie wyborcze sędziów, czyli coś czego w Polsce nie ma szans zobaczyć, nawet w przypadku teoretycznie wybieralnych ławników.

Oto na przykład tablica reklamowa, jaką napotkałem przy Collage Street w Auburn. Zwróćcie uwagę na „proven conservative” i „pro-family”:

A oto spot reklamowy sędziego Grega, kolegi naszego sędziego Mike’a:

Kobiety też mogą i to nie tylko na polu wartości rodzinnych. Zwróćcie uwagę na stosunek naszej Pani sędzi do broni.

Niektórzy kandydaci na sędziów koncentrują się na walce z przestępcami. Oto ciekawy przykład kampanii negatywnej. Żebyście nie myśleli, że polityka w USA jest bardziej cywilizowana niż w Polsce.

Czer
20

Small talk jest jedną z pierwszych rzeczy, które uderzają w kontaktach z Amerykanami. Jest to rodzaj rytuału, którym Amerykanie, nawet zupełnie ze sobą obcy, witają się nawzajem. Nie ograniczają się oni mianowicie do zdawkowego „Cześć”, ani tym bardziej do suchego „Dzień dobry”, ale zawsze uprzejmie pytają: „Hi, how are you?„, albo „Hi, how’s your weekend going?„. Wbrew pozorom nie są to prawdziwe pytania. Naszego rozmówce wcale nie interesuje, jak się czujemy, ani jak nam idzie weekend. Chodzi po prostu o grzeczne przywitanie. Dlatego odpowiedź może być tylko jedna i zgodna z rytuałem: „Fine„, „Very well„, albo po prostu „Great„. Następnie, żeby nie wyjść na gbura należy koniecznie odwrócić pytanie: „…and how are you?„, albo „… and how is yours [weekend]?”, po czym możemy spokojnie oczekiwać rytualnego „Fine, thank you„, bądź „Great, thank you„. W tym momencie, albo small talk się kończy i można zająć się swoimi sprawami, albo – jeśli jesteśmy na party lub BBQ – przechodzi w swoją bardziej zaawansowaną formę dyskusji o pogodzie, bądź sprawach powszednich.

Small talk jest bardzo mylący. Niedoświadczony podróżnik, albo co gorsza turysta, może odnieść wrażenie, że Amerykanie ogólnie są weseli, życzą sobie nawzajem dobrze i nie lubią narzekać. Może to i prawda, ale na pewno nie świadczy o tym small talk, który jest po prostu sympatycznym, ale niewiele-znaczącym rytuałem powitalnym.

W charakterze anegdoty mogę przytoczyć mój dzisiejszy small talk, jaki odbyłem w jednej z amerykańskich knajpek (International House of Pancakes):

– „Hi, where are you from?” – zapytała kelnerka wyczuwając mój obco brzmiący akcent

„I’m from Poland” – odpowiedziałem

„Thats great!” – ucieszyła się, po czym zapytała: ” Where is that?”

Ponieważ otrzymałem kilka reklamacji, że od dawna nie skierowałem żadnej notki dla kobiet, więc w ramach rekompensaty zamieszczam teledysk, który powinien się spodobać przedstawicielkom płci pięknej (choć generalnie polecam każdemu, muzyka jest naprawdę sympatyczna):

Czer
19

Amerykańskie przywiązanie do sportu jest naprawdę imponujące. Świadczą o tym chociażby liczby. Auburn University posiada cały kampus sportowy, na którym znaleźć można (bez cienia przesady ) 20 boisk do koszykówki (głównie pod dachem, w tym dwie hale na 12000 tys. widzów), 20 boisk do piłki nożnej (głównie na wolnym powietrzu) ze 20 sal do uprawiania raquetball (amerykańska wersja squasha), oraz siłownie, baseny i co sobie kto zamarzy innego. Tutejszy uniwersytet szczyci się mianem uczelni, która jest najskuteczniejsza w USA w kształceniu medalistów olimpijskich w pływaniu, przy czym medale te, zdobywane są nie tylko dla Stanów, ale również dla innych państw (mają tu wielu studentów z importu). Największą chlubą Auburn jest jednak inna dyscyplina, mianowicie football amerykański. Tutejszy stadion, służący uprawianiu właśnie tej dyscypliny – Jordane Hare Memorial Stadium liczy sobie 86000 krzesełek, przy czym całe Auburn zamieszkuje ok. 56000 mieszkańców. Dla porównania budowany właśnie w Warszawie (co najmniej 2 mln mieszkańców) stadion narodowy, uważany za ogromny, będzie liczył 56000 krzesełek. Stadion w Auburn wygląda tak:

Jak widać, nie jest zadaszony, ale przy tutejszym klimacie (nie wiem czy odkąd tu jestem był chociaż jeden dzień, w którym średnia temperatura byłaby mniejsza niż 35 C.) to raczej bez znaczenia. Co ciekawe, Stadion, jak i wszystkie pozostałe tutejsze obiekty sportowe są cały czas otwarte. Można na nie wejść praktycznie o każdej porze dnia i nocy. Należy dodać, że mimo wakacyjnej pory ćwiczy na nich różne sporty naprawdę mnóstwo ludzi. Sport w Auburn jest silnie związany z południową tożsamością (patrz mój post: Alabama – the Heart of Dixie). Ich drużyny, szczególnie futballowa, lubią podkreślać swoje przywiązanie do historii, tradycji i rodziny. Ich dewizą jest „War Eagle”, bo zgodnie z legendą podczas pewnej bitwy w czasie wojny secesyjnej szala zwycięstwa przechyliła się na stronę południowców, gdy na niebie pojawił się orzeł. Oto jedno z głównych wejść na stadion (zwróćcie uwagę na Spirit, History, Tradition, Family):

Najważniejszym dniem w tutejszym kalendarzu sportowym jest tzw. Iron Bowl, czyli mecz między miejscową drużyną Auburn Tigers a konkurencyjną Alabama Crimson Tide, reprezentującą Alabama State University. Jest to innymi słowy odpowiednik naszych derbów. Iron Bowl traktowany jest bardzo poważnie a pasjonuje się nim cały stan. Fajnie przedstawione jest to na tym filmiku:

Niesamowita jest oprawa meczu Iron Bowl. Na  początku wypuszczany jest w powietrze orzeł, zgodnie z dewizą: „War Eagle”. Potem na murawę wkracza ogromny zespół instrumentów dętych i odgrywa prawdziwe przedstawienie z dźwiękiem, ogniem i obrazem. Oto ich reklamówka (naprawdę warto – są absolutnie niesamowici!):

Jeśli ktoś z was chciałby się przekonać, jak to wygląda w praktyce podczas meczu, to może klinąć tutaj. Oprócz tego są oczywiście pokazy cheerliderek oraz pokaz fajerwerków na koniec. Konkurencja Auburn też nie śpi. Mają swój stadion na 100 tys. w Tuscaloosa a za maskotkę mają słonika. Oto ich intro.

Gdybyście mieli jakieś wątpliwości, Amerykanie w ogóle nie przejmują się trwającymi właśnie mistrzostwami w piłkę nożną. Wydarzeniem sportowym ostatnich dni jest przegrana Boston Celtics z Los Angeles Lakers w finale mistrzostw NBA. Wszyscy są raczej smutni, bo Lakersów nikt nie lubi.