w Alabamie
Obserwacje z amerykańskiego południa

Czer
17

Dziś spędziłem trochę czasu na wolnym powietrzu (outdoors, jak to mówią Amerykanie). Przezornie zabrałem ze sobą aparat (już tyle razy żałowałem, że go nie mam, że teraz biorę go ze sobą bardzo często). I opłaciło się, bo udało mi się upolować skakuna! Był bardzo czujny i nieufny, ale cierpliwość przyniosła owoce. Oto on:

Prawda, że pięknie patrzy? Skakun to niezwykły pająk. Nie buduje pajęczyn. Poluje wykonując efektowne skoki na ofiary, najczęściej owady. Stąd ma takie duże oczy (wszystkich ma osiem sztuk, przy czym na zdjęciu, jeśli się dobrze przyjrzeć widać wszystkie). Pozwalają mu wypatrywać ofiary oraz precyzyjnie wymierzać odległość i tor skoku. Skakuny są pionierami bungee-jumpingu, gdyż przygotowując się do skoku przypinają się do podłoża pajęczą nicią, którą stopniowo rozwijają w trakcie lotu. Gdyby – odpukać – coś poszło nie tak, to nić posłuży za asekurację. Sam skok też jest efektowny, bo skakuny potrafią sprężać swoją krew i wykorzystywać jej ciśnienie do wybicia się trzecią parą odnóży. Jego możliwości pokazuje trochę ten filmik, nakręcony oczywiście w konwencji amerykańskiego thrillera:

Warte uwagi są również rytuały godowe skakunów. Stroną aktywną jest samiec, który wykonuje przed samicą skomplikowany taniec połączony z efektownym beat-em. Wygląda to dość pociesznie, ale stawka jest wysoka: jeśli samicy nie spodoba się taniec samca, zostanie on najprawdopodobniej zjedzony (samiec, nie taniec). Naprawdę polecam poniższy filmik (warto poczekać aż się załaduje). Pokazuje on nie tylko fascynujące zwyczaje godowe skakunów, ale również świetnego naukowca-pasjonata i prowadzone przez niego badania.

Jeśli ktoś chciałby jeszcze obejrzeć tańczącego skakuna, to polecam jeszcze dwa filmiki na youtube (klik): ten i ten.

Spośród wielu gatunków skakunów, warto zwrócić uwagę na gatunek, który potrafi podszywać się pod mrówki i wykradać im zapasy. Zresztą naprawdę łatwo się nabrać. Zobaczcie:

Czer
13

Lubię tutejszą politykę. Z jednej strony jest ona dużo bardziej intelektualna. Amerykanie, a przynajmniej Ci, którzy interesują się polityką, umieją kłócić się o principia a nie tylko o emocje. Z drugiej strony, tutejsza polityka jest również dużo bardziej rubaszna. Ludzie umieją śmiać się z polityki i z polityków i bardzo mi to odpowiada. Na przykład dzisiaj widziałem człowieka z wielkim napisem na koszulce: „I don’t need sex” i mniejszym podpisem niżej: „My government fuck me everyday”. W tym samym duchu jest też doskonały komiks, który przesłał mi kolega (swoją drogą bardzo podoba mi się pomysł, że rząd to tak naprawdę zorganizowana grupa przestępcza:-)

Co ciekawe, w Stanach na porządku dziennym są poglądy, których po prostu nie da się usłyszeć w Polsce. Wiedziałem, że istnieje coś takiego jak Fox News, ale prawie spadłem z krzesła, jak usłyszałem, jakie komentarze można stamtąd usłyszeć. Są naprawdę bardzo radykalne (z polskiego punktu widzenia), a Fox News to bardzo popularna stacja informacyjna, coś jak nasze TVN24 z tą różnicą, że w Ameryce są ze trzy duże stacje tego typu o zbliżonej popularności. Żebym jednak nie wyszedł na osobę gołosłowną, oto próbka audycji w Fox News na temat reformy służby zdrowia. Zwróćcie uwagę na ton głosu prowadzącego:

Dla tych, którym nie chce się tego przesłuchiwać, przetłumaczyłem kawałek z zastrzeżeniem, że tekst nie oddaje przejęcia prowadzącego i nie robi takiego wrażenia: „… Po raz pierwszy w historii Ameryki [to chyba gruba przesada – przyp. mój], federalni mogą zmusić się do kupna ubezpieczenia, którego możesz nie nie chcieć, nie potrzebować lub na które Cię po prostu nie stać. Jeśli nie kupisz tego, co powie Ci rząd; jeśli nie zrobić tego w sposób, w jaki Oni tego chcą; jeśli nie kupisz tego, co rząd powie, że jest dla Ciebie dobre, to rząd będzie mógł nałożyć na Ciebie grzywnę, może wnieść przeciwko sprawę do sądu a nawet wtrącić Cię do więzienia. Wolność wyboru i kontroli swojego własnego ciała, zostanie utracona…”.

Po tym co usłyszałem (nie tylko z tej audycji), zgadzam się, że jeśli gdzieś jeszcze można spotkać prawdziwych liberałów, to właśnie tutaj a nie w Europie. A propos, dziś ukazał się mój komentarz cotygodniowy na mises.pl, do którego przeczytania i skomentowania serdecznie zachęcam.

Czer
13

Amerykańskie domy różnią się od tych, jakie znamy z własnego podwórka. Pierwszą różnicę widać już kiedy leci się do Stanów i z okien samolotu widać tutejsze (lub tamtejsze, w zależności od perspektywy) osiedla. O takie jak to:

Nie wiem skąd się wzięło upodobanie Amerykanów do fraktali, ale fakt faktem, że takie rozplanowanie ulic jest u nich powszechne. Celowo użyłem słowa „rozplanowanie”, ponieważ wbrew pozorom ich osiedla nie powstają spontanicznie. Wygląda to tak. Przychodzi inwestor i kupuje 10 hektarów lasu. Następnie wszystko karczuje, wytycza ulice, podłącza oświetlenie, media, zaznacza działki i bierze się za budowanie. Kolejność jest więc odwrotna niż w Polsce. Na moim osiedlu na przykład, domy postawili 20 lat temu, gaz podciągnęli 2 lata temu a drogę i oświetlenie dociągną, jak będzie dobrze za 2 lata. Amarykańskie nie są identyczne, ale ich zróżnicowanie ogranicza się do kilkunastu projektów, w których najczęściej gustują Amerykanie. Wydawałby się, że takie osiedla muszą wyglądać nudno i po prostu brzydko, ale tak nie jest. Zresztą sami zobaczcie:

To, co się od razu rzuca w oczy, to brak płotu i wypielęgnowany trawnik przed każdym domem. W Wbrew pozorom nie jest tak, że każdy z tych trawników jest oczkiem w głowie właściciela. Ludzie z którymi rozmawiałem mówili, że mają po prostu wynajętą firmę, która się tymi trawnikami zajmuje. Cóż, Amerykanie to naród praktyczny.

Miłym akcentem ich osiedli są skrzynki na listy, umieszczone na gustownym patyczku. Oto egzemplarz z quasi-flagą konfederacji, o której pisałem w zeszłym tygodniu:

Każda uliczka, w takim amerykański osiedlu, kończy się obszernym placykiem do zawracania, żeby nie trzeba było robić tego na trzy. Ach, ci praktyczni Amerykanie. Oto i placyk:

Przyznam, że jestem pod ogromnym wrażeniem tutejszych osiedli. Są zupełnie inne niż się spodziewałem. Nie są ani nudne, ani anonimowe. Są naprawdę urokliwe, ładne i czyste. Po prostu przyjemnie się na nich przebywa.

Należy dodać, że są również zupełnie inne od amerykańskich osiedli, które znamy w Polsce. U nas na przykład mieszkańców od ulicy oddziela zazwyczaj gruby mur z cegły lub betonowych prefabrykatów, a przestrzeń między murem a ulicą jest rozjeżdżonym przez samochody i obsranym (przepraszam za wyrażenie) przez pieski klepiskiem, vide:

Ech, żeby polskie osiedla trochę bardziej przypominały te amerykańskie…

Czer
05

Czas napisać kilka słów o Alabamie.Na początek piosenka:

To na co warto zwrócić uwagę, to po pierwsze wygląd muzyków – bardzo południowy, a po drugie wszechobecne flagi konfederacji: na mikrofonie, i jako tło. Od siebie mogę dodać, że podobne flagi można spotkać przy wielu prywatnych domach w rolniczych częściach Alabamy (zdjęcia niestety nie mam, ale postaram się o jedno). Zasięgnąłem trochę języka o co chodzi z tym flagami. Wbrew pozorom nie jest to wyraz gorących uczuć rasistowskich i chęci powrotu do starych dobrych czasów niewolnictwa (choć takie uczucia i chęci nie należą w Alabamie do rzadkości). Ich interpretacja wojny secesyjnej jest zresztą inna niż nasza. Według nich nie była to wojna z niewolnictwem (gdzie podział przebiegał między dobrymi jankesami i złymi południowcami), ale  po prostu nieuprawniony atak, o podłożu ekonomicznym Stanów północnych na południowe. Istnieją zresztą poważne argumenty, że tak w istocie było. Błyskotliwe opracowanie tego tematu można znaleźć na przykład tutaj. W każdym razie, flaga konfederacji kojarzy się południowcom nie z rasizmem, ale po prostu z Południem. Musicie zaś wiedzieć, że mieszkańcy amerykańskiego Południa to wielcy patrioci, którzy bardzo kochają swoją małą ojczyznę. Widać to nawet na charakterystycznych tablicach rejestracyjnych ich samochodów.

Mieszkańcy Alabamy powszechnie nazywają swój Stan „Sweet Home”. Stąd zresztą tytuł piosenki. Warto jeszcze zwrócić uwagę na małe serduszko zlokalizowane w prawym górnym rogu tablicy rejestracyjnej. Jeśli przyjrzeć mu się z bliska to można dostrzec dewizę „Heart of Dixie”. Czymże jest owo Dixie (Dixieland)? Nic innego, jak pieszczotliwa nazwa dla amerykańskiego Południa. Nie wiem skąd ona pochodzi, ale musi być dla południowców bardzo ważna, skoro widnieje w tytule nieoficjalnego hymnu konfederacji (kliknij aby posłuchać): „I wish I was in a dixieland” – strasznie obciachowy, aż dziw że mógł być na ustach żołnierzy idących do boju.

Swoją drogą w Ameryce istnieje bardzo miły zwyczaj polegający na tym, że każdy Stan posiada swoją własną dewizę i motto. Na przykład Stan Nowy York to „Empire State” (teraz już wiecie skąd się wzięła nazwa Empire State Building) a jego mottem jest Excelsior„, czyli coś w rodzaju „w górę”, cokolwiek to znaczy. Dla odmiany, dewizą Alabamy jest albo wzmiankowane już „Heart of Dixie”, albo „Yellowhammer State” (nie chodzi o żółty młotek, ale o takiego ptaszka, który tu podobno jest rozpowszechniony). Mottem Alabamy jest zaś „Audiemus jura nostra defendere” czyli „dzielnie bronimy swoich praw” (miód na serce liberała).

Na koniec parę statystyk o Alabamie. Jest to raczej nieduży Stan, o powierzchni prawie 3 razy mniejszej niż Polska a zamieszkały przez raptem 4,5 mln ludzi, z których 1/4 to afro-amerykanie. Alabama to zielony i bardzo malowniczy kraj, o którym mam nadzieję, jeszcze wam poopowiadam.

Czer
02

Amerykanie uwielbiają słodycze. W każdym supermarkecie, barze i w każdej kuchni znajduje się pokaźna kolekcja: ciast, ciasteczek, donutów, żelków, pianek, kandyzowanych owoców, prażonych orzechów, itp. Wszystkie one cechują się tym, że są potwornie słodkie i bardzo kolorowe – prawdziwe łakocie (czasami mam wrażenie, że Amerykanie są jak dzieci). Oto próbka.

Najpierw typowe amerykańskie ciasto z polewą występującą w różnych kolorach – niebieskim, różowym, zielonym, itp:

A oto lokalna mutacja m&m-sów z kruchym ciastkiem:

I jeszcze fantazyjne ciasteczka z lukrem:

I jak tu się nie dziwić, że Amerykanie mają problemy z otyłością.

Czer
01

Pora na parę słów komentarza na temat tego, jak się tutaj je. Generalnie, amerykańskie żarcie (bo jedzeniem tego nie można nazwać) to koszmar dietetyka. Typowy lunch składa się hamburgera, frytek i napoju. Hamburgerów może być wiele rodzajów, ale ogólna zasada jest taka, jak na poniższym neonie:

Frytek też może być kilka rodzajów (karbowane, zakręcone, okrągłe), ale koniecznie muszą być smażone na głębokim tłuszczu. Napój, to oczywiście cola, fanta lub sprite (alternatywnie pepsi/mirinda/7up) w nieograniczonych ilościach.

Jeśli ktoś bardzo nie lubi hamburgerów, to może zamówić sandwicha, ale to i tak prawie na to samo wychodzi (zamiast bułki okrągłej ma się podłużną i zamiast mięsa mielonego, kawałek krojonej mortadeli a do tego frytki i napój)

Naprawdę ciężko tu o dobre jedzenie.

Słowo komentarza należy się tutejszym barom, gdzie zamawia się wspomniane przeze mnie przysmaki. Amerykanie uwielbiają kicz. Wystrój typowego baru musi być koniecznie bardzo kolorowy oraz pełny świecących bannerów i lampek. Jako przykład urocza knajpka znajdująca się tuż obok tutejszego Instytutu Misesa.

Wystrój w środku nawiązuje do domowej, „mamusinej” atmosfery. Tego lata: „Momma’s lovi’n all summer lone”, więc jeśli poczujecie się samotni zjedzcie u mamy Goldberg:

Maj
30

Z racji tego, że dziś jest niedziela i nie wypada pracować wybrałem się dzisiaj z aparatem na małe fotosafari. Udało mi się upolować kilka okazów tutejszej fauny. Niepodzielnym władcą tutejszych ulic są oczywiście, jak na południowoamerykańskie miasteczko przystało, aligatory, o takie jak ten:

Oprócz aligatorów, jest tutaj mnóstwo wścibskich wiewiórek, z tym że w odróżnieniu od Polskich są one mało rude, ale i tak mają swój urok:

Na deser dwa ptaszki, których również jest tu zatrzęsienie. Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze zrobić im lepsze zdjęcia:

Maj
27

Nie jest łatwo dostać się za ocean, szczególnie z Polski skąd nie lata wiele samolotów do Ameryki. Moja podróż wiodła przez Paryż i nie obyło się bez kłopotów. Miało być łatwo, miałem ponad godzinę na przesiadkę z jednego samolotu do drugiego. Nie spodziewałem się jednak, że lotnisko będzie takie wielkie. Pierwsze kłopoty były na odprawie paszportowej, do której prowadziło 5 okienek, ale tylko jedno czynne. Trwało to wszystko chyba z pół godziny, tak że puścili mnie przodem do odprawy bagażowej. Dopiero tutaj jednak zaczęły się kłopoty. Panom kontrolerom nie spodobały się obiektywy do mojego aparatu oraz sam aparat. Musiałem to wszystko wyjąć i pokazać, a że wszystko ładnie opakowałem skarpetkami i specjalnymi rzepami, żeby się nie poniszczyło w podróży to zajęło to trochę czasu, nie mówią już o tym że całą misterną ochronę wrażliwych soczewek szlak trafił. Co gorsza musiałem wypakować te wszystkie skarpetki i wpakować je potem z powrotem. Kiedy już w końcu przedarłem się przez tę całą kontrolę miałem jeszcze z 5 minut do odlotu samolotu i jakiś kilometr do przebiegnięcia. Dwukrotnie słyszałem przez megafon jak mnie wzywają i popędzają. Wbiegłem dosłownie w ostatniej chwili.

Myślałem, że co jak co, ale lot jumbo jetem będzie musiał być wygodny. W końcu to wicekról (po A380) przestworzy, co zobowiązuje do pewnej przestronności. Niestety srodze się zawiodłem. Siedzenia są wąskie i ustawione gęsto; o jakimkolwiek komforcie nie może być żadnej mowy. Za to jest centrum rozrywki w postaci 4-calowego telewizorka przed każdym siedzeniem. Obejrzałem sobie dla rozrywki Księżniczkę i żabę oraz Gdzie jest nemo. Wybór był podyktowany tym, że było dosyć głośno i mało komfortowo, więc nie chciało mi się wsłuchiwać w dialogi i śledzić pokręconej fabuły. W ciągu tych ośmiu godzin udało mi się też przeczytać Kościół dla średnio-zaawansowanych Szymona Hołowni (bardzo dobre).

Myślałem, że po przygodzie w Paryżu, żadne lotnisko mnie już nie zdziwi. Myliłem się. Atlanta jest  po prostu niewyobrażalnie ogromna. Zdaniem wikipedii jest to największe lotnisko świata pod względem liczby startów i lądowań, obsługujące ponad 88 mln. pasażerów. Dość powiedzieć, że jeździ się po nim pociągiem. Ja na przykład przejechałem 6 stacji (ok. 2 km) od odprawy paszportowej (76 stanowisk i wszystkie obsadzone!) po odbiór bagażu. Potem miałem już blisko (3 stacje) do transportu międzynarodowego i mojego busa-przepustki do Auburn, o takiego:

Po półtorej godzinie byłem na miejscu.